1. START
  2. WSPÓLNOTA
  3. WYDARZENIA
  4. INTENCJE
  5. ŚWIADECTWA
  6. GALERIA
  7. KONTAKT


Robert
koko

 

Wiele lat temu wkroczyłem w etap decyzji, co dla mnie w życiu jest najważniejsze, co chcę robić, w jakim kierunku się rozwijać? Nie mogłem się zdecydować, czy to ma być chemia, czy też medycyna, ale postawiłem na to i na to. Złożyłem dokumenty do Rzeszowa na Politechnikę i do Krakowa na Uniwersytet na Wydział Medyczny. Wielki świat mnie pociągał i zacząłem wtedy stawiać na karierę, a przede wszystkim uzyskanie jak najlepszego wykształcenia. Moje plany życiowe bardzo szybko jednak zostały zmodyfikowane. Nie udało mi się zostać lekarzem, niemniej jednak ukończyłem chemię. Po studiach wkroczyłem w etap życiowego rozdarcia i duchowej pustki. Byłem bez pracy, bez perspektyw, bez celu i tutaj wielkie marzenia nagle legły w gruzach. Marzenia o zrobieniu doktoratu również popłynęły do odległego morza, które istniało w moim umyśle pragnień. I kolejne pytania, które zadawałem sobie w środku, co się dzieje, co ze mną jest nie tak. Dlaczego kroczę po lodzie, gdzie ciągle się ślizgam i przewracam?
Po jakimś czasie i tonie modlitw zaniesionych do nieba udało mi się wkroczyć w etap zawodowy, ale w zupełnie innym kierunku niż chciałem. Ale już się nie buntowałem, po prostu szedłem tą drogą - zobojętniały. Po kilku latach okazało się, że Bóg wezwał mnie do służby w organizacjach kościelnych. Rozpoczęła się moja formacja duchowa. Nabrałem odwagi w momencie publicznych wystąpień, gdy zostałem zaproszony do lektoratu. Po tym czasie rozwój duchowy następował coraz szybciej, chociaż we wszystkim był zauważalny przeze mnie umiar. Pierwszy raz byłem na mszy świętej, którą prowadził Ojciec Witko, gdzie nauczył mnie modlitwy Jabesa o bezpośrednie błogosławieństwo Boga.
Na początku podszedłem do niej sceptycznie, niemniej jednak moja chemiczna dociekliwość doprowadziła do tego, że poczytałem sobie więcej o niej w internecie i się zszokowałem, jakie są owoce jej odmawiania i rozpocząłem się modlić nią codziennie. Moje życie zaczęło rotować, zmieniać się w każdej chwili na lepsze. Byłem pozytywnie zaskoczony tym faktem, co budowało jeszcze głębiej moja wiarę i zaangażowanie w życie kościoła. Wszelkie trudne sprawy tak naprawdę stawały się niczym. Problemy zanikały w rozumieniu duchowym, chociaż w ziemskim istniały.
Na każdym etapie czułem opiekę Boga, odkrywając Go coraz bardziej. Momentami poddawał mnie wielkim próbom, które przeszedłem, bo zdecydowałem się iść za Nim. Oczywiście w tym momencie również pojawiało się kuszenie, pojawiała się pustynia duchowa, ale będąc bliżej Niego, ona tak naprawdę była niewielka.
Przyszedł kiedyś okres, że zapragnąłem pracować z bezdomnymi. Tak naprawdę nie wiem, skąd mi się to wzięło, a przynajmniej wtedy nie wiedziałem, bo dzisiaj już mam tę świadomość. Kilka miesięcy po odkryciu tego pragnienia przyszła w moim życiu wielka trudność w postaci utraty pracy. Ale przyjąłem to z pokorą i wielkim spokojem wewnętrznym. Każdy ze współpracowników dziwił mi się, że ja to z taką lekkością przyjmuję. Twierdzili, że oni by się załamali. Ale ja miałem wewnętrzna siłę i pewność, że to wszystko ma ukryty cel. I tak się też stało. Od tego momentu mój wolny czas wypełnili bezdomni. Pragnienie sprzed kilku miesięcy stało się faktem. Przyznam, że czułem olbrzymią satysfakcję widząc tych ludzi, mogąc im pomóc, wysłuchać i wspierać w sposób jaki był im w danym momencie potrzebny. Nie rozumiałem wówczas do końca tego okresu mojego życia. Pojawiały się również bunty, myśli, po co tak naprawdę ja jestem z nimi. Ale po woli pojmowałem wszystko.
Kiedyś miałem sen, w którym jeździłem po Rzeszowie samochodem i nagle na obrzeżach miasta odnalazłem puste ruiny kościoła. Wszedłem do niego i zauważyłem, że tam nic tak naprawdę nie ma oprócz gruzu. Po jakimś czasie zacząłem go odbudowywać i powstała cudowna świątynia. Obudziłem się, zastanawiając się o co chodzi? Ale nie dawało mi to spokoju. Za jakiś czas usłyszałem w telewizji, że jedna z gazet prowadzi w kioskach sprzedaż krzyża świętego Franciszka, jako dodatku. Trudno było w to uwierzyć, ale poczułem w środku ogromne pragnienie zakupienia tego krzyżyka. I ponownie zastanawiałem się, po co mi on jest potrzebny. Pragnienie było coraz większe i większe i postanowiłem mu ulec. Poszedłem do kiosku, ale niestety już nie było nigdzie tych krzyżyków. Szukając w wielu miejscach w końcu udało mi się dostać ostatnia sztukę. Przyszedłem do domu i rozpakowałem go. Na pierwszy rzut oka wydawał mi się zwyczajny - krzyżyk jak krzyżyk. Ale znalazłem również tam kartę z opisem jego historii i stojąc zacząłem ją czytać. Doszedłem do słów, w których było takie zdanie, które św. Franciszek otrzymał wchodząc do kościoła i patrząc na ten krzyż, a brzmiały one następująco: „Pomóż mi odbudować mój kościół”. W tym momencie aż sobie usiadłem z wrażenia. Doszło do mnie, dlaczego miałem pragnienie kupienia tego krzyżyka. Od razu mi się przypomniał mój sen sprzed kilku dni. To przesłanie stanowiło potwierdzenie dla mnie, którego nawet wtedy chyba nie oczekiwałem.
Zacząłem po woli za jakiś czas kojarzyć wszelkie fakty, że nie ma przypadków w życiu. Zacząłem rozumieć, że tymi cegiełkami, z których świątynia na obrzeżach miasta zostanie odbudowana są ludzi i moja służba dla nich.
Kilka miesięcy później trafiłem na mszę świętą, a po niej na spotkanie Odnowy w Duchu Świętym u Saletynów. Też niby przypadkowo. Tak rozpoczęła się kolejna formacja duchowa w moim wnętrzu. Za jakiś czas usłyszałem, że jest prowadzona modlitwa wstawiennicza. Nie wiedziałem wtedy jeszcze czym ona jest? Ale postanowiłem z niej skorzystać. W ciągu kolejnych miesięcy formacji w Odnowie zaczęły się ujawniać u mnie kolejne charyzmaty, którymi mnie Pan obdarzył. Pojawiał się wielki bunt w moim wnętrzu, po co mi to, co to jest w ogóle? Przede wszystkim w tym okresie nie miałem na ten temat żadnej wiedzy, żadnego doświadczenia, po prostu nie wiedziałem nic. Zacząłem wiele czytać na i uczyć się, ale tak naprawdę to było niczym. Pan zaczął mnie prowadzić w tym rozwoju i prowadzi do dzisiaj. Pojawiały się momenty takiego buntu, że nie mogłem tego czasem udźwignąć. Pytałem siebie i Boga, po co takie dary mi ofiarował, przecież jestem nikim tak naprawdę, a dotyka mojego serca taką miłością i tak wiele charyzmatów mi daje. Po co? Dlaczego?
Z czasem pojawiało się zrozumienie tego wszystkiego co się wydarzyło dotychczas. Miały one być kluczem, który będzie otwierał drzwi wiary w sercu każdego człowieka, któremu będę nimi posługiwał. Dotykanie chorób uzdrawiającą miłością Jezusa usuwało bariery prowadzące do niego, a miłość na nowo rozpalała świeczkę obojętności, które niekiedy zaczęła królować w duszach wielu zagubionych osób. Kolejne drogi, które wybierałem stawały się ślepymi uliczkami. Szedłem nimi sam, w wielkim osamotnieniu i cierpieniu duchowym tak naprawdę popełniając kolejne błędy, ale tylko dlatego, że to były moje drogi, a nie boskie.
Podawałem się woli Pana, ale ciągle jeszcze próbując iść własna ścieżką, uważając, że to właśnie ona jest dla mnie najbardziej odpowiednia. I pomimo tego, że już na końcu widziałem jakieś rozwiązanie, to tak naprawdę jak spojrzałem dokładniej, to ono było ślepe i wracałem do punktu wyjścia, którym był wspomniany wyżej sens życiowy. Dzisiaj poddaję się woli Bożej, chociaż jeszcze zdarza mi się gdzieś tam zwątpić. Dzisiaj wszelkie problemy, jakie się w życiu pojawiają są tak naprawdę rozwiązywane przez Jezusa. Ja nie odczuwam ich ciężkości bezpośrednio. To On je dźwiga nie ja. Ale dlatego je dźwiga, że ja tego chcę, dlatego, że mówię dość często „Jezu, Ty się tym zajmij”. I też to robi. To On mi daje rzeczy, o których nawet sobie tylko pomyślę i za jakiś czas moje pragnienie się spełnia – bo Mu zawierzyłem wszystko.
Nieraz jadąc do pracy widziałem zachmurzone niebo. W moim wnętrzu pojawiały się pragnienia, aby chociaż na chwilkę wyszło słońce i aby uśmiech Jezusa napełnił moją duszę radością. Trudno w to uwierzyć, ale niejednokrotnie chmury były jakby rozsunięte ręką Zbawiciela, a z nich wychodził blask uśmiechu poprzez Słońce, które za chwilkę znikało za kolejnymi warstwami czarnych deszczowych obłoków. Pan przeszywał mnie swoją miłością i wiedząc, że to właśnie On patrzy na mnie, odwzajemniałem to co otrzymywałem od Niego, kierując ku niebu swoje serce i uśmiech.
Dzisiaj wiem, że wszelkie porażki, które kiedyś odniosłem, zmiana kierunku drogi życiowej i cuda, które się w moim życiu wydarzyły wraz z rozwojem duchowym i widoczną opieką niebios, wskazały mi ten prawdziwy i jedyny cel mojego życia, którym nie jest kariera i pieniądze. Tym sensem życia jest Przedwieczne Słowo, które mnie ukochało i zaprzyjaźniło się ze mną.

 

Chwała Panu!