Robert
Wiele lat temu wkroczyłem w etap decyzji, co
dla mnie w życiu jest najważniejsze, co chcę
robić, w jakim kierunku się rozwijać? Nie
mogłem się zdecydować, czy to ma być chemia,
czy też medycyna, ale postawiłem na to i na
to. Złożyłem dokumenty do Rzeszowa na
Politechnikę i do Krakowa na Uniwersytet na
Wydział Medyczny. Wielki świat mnie pociągał
i zacząłem wtedy stawiać na karierę, a
przede wszystkim uzyskanie jak najlepszego
wykształcenia. Moje plany życiowe bardzo
szybko jednak zostały zmodyfikowane. Nie
udało mi się zostać lekarzem, niemniej
jednak ukończyłem chemię. Po studiach
wkroczyłem w etap życiowego rozdarcia i
duchowej pustki. Byłem bez pracy, bez
perspektyw, bez celu i tutaj wielkie
marzenia nagle legły w gruzach. Marzenia o
zrobieniu doktoratu również popłynęły do
odległego morza, które istniało w moim
umyśle pragnień. I kolejne pytania, które
zadawałem sobie w środku, co się dzieje, co
ze mną jest nie tak. Dlaczego kroczę po
lodzie, gdzie ciągle się ślizgam i
przewracam?
Po jakimś czasie i tonie modlitw
zaniesionych do nieba udało mi się wkroczyć
w etap zawodowy, ale w zupełnie innym
kierunku niż chciałem. Ale już się nie
buntowałem, po prostu szedłem tą drogą -
zobojętniały. Po kilku latach okazało się,
że Bóg wezwał mnie do służby w organizacjach
kościelnych. Rozpoczęła się moja formacja
duchowa. Nabrałem odwagi w momencie
publicznych wystąpień, gdy zostałem
zaproszony do lektoratu. Po tym czasie
rozwój duchowy następował coraz szybciej,
chociaż we wszystkim był zauważalny przeze
mnie umiar. Pierwszy raz byłem na mszy
świętej, którą prowadził Ojciec Witko, gdzie
nauczył mnie modlitwy Jabesa o bezpośrednie
błogosławieństwo Boga.
Na początku podszedłem do niej sceptycznie,
niemniej jednak moja chemiczna dociekliwość
doprowadziła do tego, że poczytałem sobie
więcej o niej w internecie i się
zszokowałem, jakie są owoce jej odmawiania i
rozpocząłem się modlić nią codziennie. Moje
życie zaczęło rotować, zmieniać się w każdej
chwili na lepsze. Byłem pozytywnie
zaskoczony tym faktem, co budowało jeszcze
głębiej moja wiarę i zaangażowanie w życie
kościoła. Wszelkie trudne sprawy tak
naprawdę stawały się niczym. Problemy
zanikały w rozumieniu duchowym, chociaż w
ziemskim istniały.
Na każdym etapie czułem opiekę Boga,
odkrywając Go coraz bardziej. Momentami
poddawał mnie wielkim próbom, które
przeszedłem, bo zdecydowałem się iść za Nim.
Oczywiście w tym momencie również pojawiało
się kuszenie, pojawiała się pustynia
duchowa, ale będąc bliżej Niego, ona tak
naprawdę była niewielka.
Przyszedł kiedyś okres, że zapragnąłem
pracować z bezdomnymi. Tak naprawdę nie
wiem, skąd mi się to wzięło, a przynajmniej
wtedy nie wiedziałem, bo dzisiaj już mam tę
świadomość. Kilka miesięcy po odkryciu tego
pragnienia przyszła w moim życiu wielka
trudność w postaci utraty pracy. Ale
przyjąłem to z pokorą i wielkim spokojem
wewnętrznym. Każdy ze współpracowników
dziwił mi się, że ja to z taką lekkością
przyjmuję. Twierdzili, że oni by się
załamali. Ale ja miałem wewnętrzna siłę i
pewność, że to wszystko ma ukryty cel. I tak
się też stało. Od tego momentu mój wolny
czas wypełnili bezdomni. Pragnienie sprzed
kilku miesięcy stało się faktem. Przyznam,
że czułem olbrzymią satysfakcję widząc tych
ludzi, mogąc im pomóc, wysłuchać i wspierać
w sposób jaki był im w danym momencie
potrzebny. Nie rozumiałem wówczas do końca
tego okresu mojego życia. Pojawiały się
również bunty, myśli, po co tak naprawdę ja
jestem z nimi. Ale po woli pojmowałem
wszystko.
Kiedyś miałem sen, w którym jeździłem po
Rzeszowie samochodem i nagle na obrzeżach
miasta odnalazłem puste ruiny kościoła.
Wszedłem do niego i zauważyłem, że tam nic
tak naprawdę nie ma oprócz gruzu. Po jakimś
czasie zacząłem go odbudowywać i powstała
cudowna świątynia. Obudziłem się,
zastanawiając się o co chodzi? Ale nie
dawało mi to spokoju. Za jakiś czas
usłyszałem w telewizji, że jedna z gazet
prowadzi w kioskach sprzedaż krzyża świętego
Franciszka, jako dodatku. Trudno było w to
uwierzyć, ale poczułem w środku ogromne
pragnienie zakupienia tego krzyżyka. I
ponownie zastanawiałem się, po co mi on jest
potrzebny. Pragnienie było coraz większe i
większe i postanowiłem mu ulec. Poszedłem do
kiosku, ale niestety już nie było nigdzie
tych krzyżyków. Szukając w wielu miejscach w
końcu udało mi się dostać ostatnia sztukę.
Przyszedłem do domu i rozpakowałem go. Na
pierwszy rzut oka wydawał mi się zwyczajny -
krzyżyk jak krzyżyk. Ale znalazłem również
tam kartę z opisem jego historii i stojąc
zacząłem ją czytać. Doszedłem do słów, w
których było takie zdanie, które św.
Franciszek otrzymał wchodząc do kościoła i
patrząc na ten krzyż, a brzmiały one
następująco: „Pomóż mi odbudować mój
kościół”. W tym momencie aż sobie usiadłem z
wrażenia. Doszło do mnie, dlaczego miałem
pragnienie kupienia tego krzyżyka. Od razu
mi się przypomniał mój sen sprzed kilku dni.
To przesłanie stanowiło potwierdzenie dla
mnie, którego nawet wtedy chyba nie
oczekiwałem.
Zacząłem po woli za jakiś czas kojarzyć
wszelkie fakty, że nie ma przypadków w
życiu. Zacząłem rozumieć, że tymi
cegiełkami, z których świątynia na obrzeżach
miasta zostanie odbudowana są ludzi i moja
służba dla nich.
Kilka miesięcy później trafiłem na mszę
świętą, a po niej na spotkanie Odnowy w
Duchu Świętym u Saletynów. Też niby
przypadkowo. Tak rozpoczęła się kolejna
formacja duchowa w moim wnętrzu. Za jakiś
czas usłyszałem, że jest prowadzona modlitwa
wstawiennicza. Nie wiedziałem wtedy jeszcze
czym ona jest? Ale postanowiłem z niej
skorzystać. W ciągu kolejnych miesięcy
formacji w Odnowie zaczęły się ujawniać u
mnie kolejne charyzmaty, którymi mnie Pan
obdarzył. Pojawiał się wielki bunt w moim
wnętrzu, po co mi to, co to jest w ogóle?
Przede wszystkim w tym okresie nie miałem na
ten temat żadnej wiedzy, żadnego
doświadczenia, po prostu nie wiedziałem nic.
Zacząłem wiele czytać na i uczyć się, ale
tak naprawdę to było niczym. Pan zaczął mnie
prowadzić w tym rozwoju i prowadzi do
dzisiaj. Pojawiały się momenty takiego
buntu, że nie mogłem tego czasem udźwignąć.
Pytałem siebie i Boga, po co takie dary mi
ofiarował, przecież jestem nikim tak
naprawdę, a dotyka mojego serca taką
miłością i tak wiele charyzmatów mi daje. Po
co? Dlaczego?
Z czasem pojawiało się zrozumienie tego
wszystkiego co się wydarzyło dotychczas.
Miały one być kluczem, który będzie otwierał
drzwi wiary w sercu każdego człowieka,
któremu będę nimi posługiwał. Dotykanie
chorób uzdrawiającą miłością Jezusa usuwało
bariery prowadzące do niego, a miłość na
nowo rozpalała świeczkę obojętności, które
niekiedy zaczęła królować w duszach wielu
zagubionych osób. Kolejne drogi, które
wybierałem stawały się ślepymi uliczkami.
Szedłem nimi sam, w wielkim osamotnieniu i
cierpieniu duchowym tak naprawdę popełniając
kolejne błędy, ale tylko dlatego, że to były
moje drogi, a nie boskie.
Podawałem się woli Pana, ale ciągle jeszcze
próbując iść własna ścieżką, uważając, że to
właśnie ona jest dla mnie najbardziej
odpowiednia. I pomimo tego, że już na końcu
widziałem jakieś rozwiązanie, to tak
naprawdę jak spojrzałem dokładniej, to ono
było ślepe i wracałem do punktu wyjścia,
którym był wspomniany wyżej sens życiowy.
Dzisiaj poddaję się woli Bożej, chociaż
jeszcze zdarza mi się gdzieś tam zwątpić.
Dzisiaj wszelkie problemy, jakie się w życiu
pojawiają są tak naprawdę rozwiązywane przez
Jezusa. Ja nie odczuwam ich ciężkości
bezpośrednio. To On je dźwiga nie ja. Ale
dlatego je dźwiga, że ja tego chcę, dlatego,
że mówię dość często „Jezu, Ty się tym
zajmij”. I też to robi. To On mi daje
rzeczy, o których nawet sobie tylko pomyślę
i za jakiś czas moje pragnienie się spełnia
– bo Mu zawierzyłem wszystko.
Nieraz jadąc do pracy widziałem zachmurzone
niebo. W moim wnętrzu pojawiały się
pragnienia, aby chociaż na chwilkę wyszło
słońce i aby uśmiech Jezusa napełnił moją
duszę radością. Trudno w to uwierzyć, ale
niejednokrotnie chmury były jakby rozsunięte
ręką Zbawiciela, a z nich wychodził blask
uśmiechu poprzez Słońce, które za chwilkę
znikało za kolejnymi warstwami czarnych
deszczowych obłoków. Pan przeszywał mnie
swoją miłością i wiedząc, że to właśnie On
patrzy na mnie, odwzajemniałem to co
otrzymywałem od Niego, kierując ku niebu
swoje serce i uśmiech.
Dzisiaj wiem, że wszelkie porażki, które
kiedyś odniosłem, zmiana kierunku drogi
życiowej i cuda, które się w moim życiu
wydarzyły wraz z rozwojem duchowym i
widoczną opieką niebios, wskazały mi ten
prawdziwy i jedyny cel mojego życia, którym
nie jest kariera i pieniądze. Tym sensem
życia jest Przedwieczne Słowo, które mnie
ukochało i zaprzyjaźniło się ze mną.
Chwała Panu!
|
|